Wpis będzie długi i będzie o rzeczach pozornie od siebie bardzo odległych: o książce Magdaleny Okraski – a raczej o tym, co się wokół niej ostatnio dzieje – oraz o wynikach ostatnich wyborów prezydenckich we Francji.
Jeśli Was zdziwiłam i zaciekawiłam – to dobrze, czytajcie dalej. Jeśli nie – to też dobrze, bo to oznacza, że się ze mną zapewne zgodzicie i widzicie to samo, co ja. Też czytajcie dalej. Ten tekst się dobrze zestarzeje, zobaczycie.
Gdyby prezydenta miała wybierać społeczność francuska, która mieszka w Polsce i głosowała w Warszawie, Emmanuel Macron wygrałby w cuglach – powiedział mój znajomy – Macron dostał tutaj 74% głosów. Co pokazuje, że francuska społeczność w Polsce to społeczność głęboko liberalna.
W samej Francji też wygrał Macron, ale nie w cuglach. Wygrał ogromną ilością głosów negatywnych – ludzi, którzy zakreślili krzyżyk przy jego nazwisku tylko po to, aby oddalić od siebie i Francji widmo rządów prawicowej populistki i nacjonalistki. Jego poparcie wyniosło nieco ponad 58% a Marine Le Pen, kandydatka Frontu Narodowego, miała je na poziomie prawie 42% – przegrała, ale z najwyższym wynikiem dla tej frakcji w historii. Taka porażka to trochę zwycięstwo i Francja o tym mówi. I Francja o tym mówi językiem i w tonach, które my tutaj w Polsce doskonale znamy: mówi językiem obrony wartości obywatelskich V Republiki, obrony demokracji i projektu europejskiego. Mówi językiem lęku świata, który zaczyna podejrzewać, że przemija – jak świat liberalnej Polski rządów PO.
We Francji dość jasno się jednak o tych lękach rozmawia: mówi się o przegranych globalizacji, o ludziach, którym z dnia na dzień żyje się coraz gorzej, bo przemysł obumarł, bo powoli przestaje ich być stać na paliwo, by z prowincji, na której mieszkają móc dojechać do pracy i zarobić na chleb. Mówi się o tym, że bez względu na to, jak fatalnie liberalne elity rządzące ich potraktowały, ruch Żółtych Kamizelek nie umarł i wróci – ze zdwojoną siłą. Bo wbrew pozorom w tej wieloreligijnej i wieloetnicznej Francji to nie wzdłuż linii religii i etni przebiegają podziały. Podziały są głęboko klasowe a że mniejszości narodowe i etniczne częściej przynależą do klasy nieuprzywilejowanej, to tylko ciemna smuga na dość jasnym obrazie całej sytuacji.
I liczby też przestają paryskim, liberalnym elitom sprzyjać. Również na poziomie demografii. Wraz z pogarszaniem się warunków życia, ich siła mobilizacyjna słabnie. Ludzie tego, co było kiedyś “skrajną prawicą” a dziś jest w samym centrum debaty publicznej przestają się bać. Przestają, bo to, co mają na co dzień jest już wystarczająco przerażające. Przestają, bo to jedyna, realna alternatywa dla muru pod wysokim napięciem, za jakim okopała się wciąż syta i wciąż nadająca ton życiu publicznemu, coraz bardziej znienawidzona i oderwana od realiów życia większości wyższa klasa średnia Heksagonu.
Czy coś Wam to przypomina? Jeśli przypomina Wam to Polskę sprzed wyborów 2015 to słusznie. W każdym razie ja też widzę to właśnie tak.
Zmiany mentalności, jakie u nas, na wschodnich rubieżach, dały się zauważyć i wybuchły najwcześniej – rozlewają się po Europie szerszą falą. Największe zmiany – i rewolucje – często zaczynają się zresztą na marginesach.
A piszę o tym dlatego, że na fali dziwnej inby, która przetacza się przez polskie media społecznościowe w związku z wydaniem książki “Nie ma i nie będzie” Magdaleny Okraski, przypomniało mi się dziełko Didiera Eribona, francuskiego socjologa, zatytułowane “Powrót do Reims”.
Wydany w 2015 roku “Powrót do Reims” wywołał we Francji burzę, trafił na nagłówki gazet i do najważniejszych programów publicystycznych a stanowi de facto rozliczenie autora, zadeklarowanego geja, z dzieciństwem i młodością spędzonymi w małym miasteczku, w środowisku robotniczym, wśród klasy pracującej i ludzi niewykształconych, do których zalicza się jego rodzina. Eribon, z okazji śmierci ojca, wraca między nich i orientuje się, że może oni wszyscy nie są ani tak głupi, ani tak źli jak przez całe życie sądził. I że być może ich głównym celem w życiu nie było wcale pognębienie go jako kogoś, kto odstaje i że to jego własna projekcja. Dorasta do konstatacji, że oni też są i byli ludźmi z historią, wrażliwością i bardzo ograniczonymi możliwościami, jakie oferowało im życie i otaczający ich świat. Dorasta do tego późno i dorasta wcale nie w pełni, bo w “Powrocie” nadal nie ma próby zrozumienia ich. Jest za to dużo cichej dumy, że się ponad nich wyrosło; że się w Paryżu własną pracą, inteligencją i determinacją wybiło.
Czytałam “Powrót do Reims” z autentycznym i głębokim zdziwieniem, przeplatanym z jeszcze większym zniecierpliwieniem.
Czytałam w oryginale, mając za sobą uniwersytecki kurs historii literatury francuskiej i frankofońskiej, znieczulona pierdoleniem Celine’a, wymiotami Sartre’a, okrągłym pustosłowiem i rozbudowanymi na wiele linijek zdaniami tak Balzaca, jak Prousta. Nic z moich uczuć nie pójdzie na konto biednego tłumacza – idzie tylko i wyłącznie na konto samego autora. Człowieka, który nie wzbudził nawet cienia mojej sympatii, bo sam nie widzi jak dużo w nim zakłamania. Jak ochoczo kupił opowieść o homofobii i zaściankowości swojej własnej rodziny i zniszczonego erą globalizacji miasteczka, by usprawiedliwić to, że ich odrzucił i odmówił pracy nad relacjami. Nie widzi jak sam serwuje im inną – fobię i pogardę klasową.
I już pomijam fakt, że z perspektywy kogoś, kto dorastał w Polsce okresu transformacji, spostrzeżenia pana francuskiego socjologa były tyleż spóźnione, co płytkie i naiwne a ja co drugą stronę miałam ochotę zaprosić Eribona do Skarzyska-Kamiennej. Albo Starachowic.
Ta książka mi się przypomniała, bo w inbie wokół książki Magdy Okraski jest wiele wątków, ale jest też ten: wątek konfliktu wokół tego, komu się przynależy pole kulturowe i monopol na mówienie rzeczy wartych uwagi, dlaczego to są dwa wydawnictwa w Polsce, produkujące rzeczy usankcjonowanie mądre a nie autorka, która robi wszystko na swoich warunkach, nawet jeśli robi „źle”.
Nie rozstrzygam o wartości literackiej tej książki. Po prostu mierzi mnie, jak wszyscy zgodnie postanowili autorkę zdyskredytować atakując z wielu kierunków na raz. W tym z kierunków obrzydliwych typu tego, co powiedział jej mąż komuś w trakcie kłótni w stanie wojennym.
Jedyna krytyka, która wydała mi się naprawdę rzeczowa pochodziła od Jakuba Żulczyka a ten napisał, że jedyne, co świat Okraski oferuje swoim bohaterom to porzucenie wszelkich ambicji, realizowanych kosztem bycia wielkomiejskim prekariatem, i powrót do Szebieszyna. To mnie zastanowiło.
Zastanowiło, bo to żadna ujma chcieć do Szebieszyna wrócić. Ja bym chciała móc. To żadna ujma chcieć tam godnie, po prostu powoli dzień za dniem żyć i nie musieć donikad wyjeżdżać. Nie musieć gonić, nie musieć aspirować, nie płacić kroci za lekcje jogi, psychoterapeutę i coaching medytacji. Nosz kurwa.
Może to tu tkwi ta zadra?
Że podejście Okraski obnaża to, na czym oparty jest świat środowisk Gazety Wyborczej, czy wiodących wydawnictw: że jest oparty na handlu aspiracjami a ich spełnienie jest ściśle reglamentowane przez grupki ludzi żyjących z tej symbolicznej władzy, którą daje WAGA ICH OPINII?
Wielu to widzi i odrzuca. Bo to nadal liberalna bajka o self-made millionaire, tylko że nie ma milionów a to „made” zależy od kilku żołnierzy, którzy już dawno przestali imponować, bo aspiracje w 2022 to dla milionów tylko krew, pot, łzy i ślepy zaułek. Można się w tym zaułku świetnie poczuć kupując odpowiedni sztafaż radykalnej empatii, inkluzji i lewicowej wrażliwości, ale to tylko sztafaż. I to nadal zaułek.
Idzie zmiana. Rewolucyjna. Idzie zmiana tego, kto symbolicznie MA RACJĘ I głos. I nie będzie to rewolucja radykalnych empatek wojujących na fejsiku z urojoną fatfobią, marzących o safe-spacach od opinii, z którymi się nie zgadzają.
W zasadzie będzie to rewolucja, która post factum unaoczni nam to, kim te radykalne empatki są i zawsze były: średnio klasowymi panienkami z dobrych domów, które niczym XIX-wieczne działaczki chrześcijańskich ruchów dobroczynności działały tylko w imieniu własnym i na rzecz utrzymania status quo. Bo prawdziwe zmiany działy się obok – tylko nie w ich interesie było je zauważyć.
Będzie wspaniale, naprawdę, jeśli jedyne co w trakcie tej zmiany z ludzi wyjdzie to będzie retoryczny resentyment, jak w przypadku Okrasków.
