Mam pewną refleksję po lekturze Waszych komentarzy pod moim postem o Francji i awanturze wokół Magdaleny Okraski. A bloga i fp mam po to, żeby się refleksjami dzielić, co też zamierzam zrobić – choć wiem, że w ponurych zakątkach internetów znów ruszy centrala produkcji hejtu. Niech rusza. Mnie to już nie rusza.
Otóż poczytałam sobie te komentarze i przypomniał mi się mój wyjazd na Pomorze późną jesienią zeszłego roku. Miałam tam kilka spotkań autorskich, między którymi zabierałam psa, żeby wyszalał się na pustej plaży. I szalał tak, że mnie samej micha się cieszyła widząc jego radość. Ale pies był wówczas bardzo młody i pewnego dnia przegiął. I okulał. Żadnej rany na żadnej łapie a pies kuleje.
Wsadziłyśmy go więc wraz z moją Wspaniałą Gospodynią w samochód i pojechały do weterynarza, który przyjmował w sąsiedniej wsi. Wsi, do której jechało się kilka ładnych kilometrów krętą, mokrą drogą, wzdłuż której nie świeciła żadna latarnia.
Przyjął nas młody lekarz weterynarii, z ewidentną słabością do chartów. Obmacał, ostukał, opukał i orzekł, że – no, gówniarz, nienawykły do ganiania mew po otwartej przestrzeni, coś sobie naciągnął albo ma zakwasy. Dał mu lek przeciwbólowy, dał zastrzyk przeciwzapalny i zalecenie, by pies się oszczędzał.
A potem przyszedł starszy lekarz. Nie po to, żeby skontrolować młodego. Przyszedł, bo mieszkał piętro wyżej. Bo obaj – i młody, i stary – tam mieszkali. Byli po prostu ojcem i synem.
– Uczyłam go historii w podstawówce – powiedziała mi potem moja gospodyni – Mądry, młody chłopak. Wrócił prowadzić praktykę z tatą.
Młody lekarz weterynarii po studiach w dużym mieście. Mógłby robić w życiu milion rzeczy, karierę w korpo. Wrócił prowadzić praktykę weterynaryjną w pomorskiej wsi ze swoim ojcem.
I piszę o tym nie dlatego, że to jakieś halo i wspaniały, bohaterski czyn. Choć – przyznajcie – pewnie tego trochę się spodziewacie. Otóż nie, nie uważam, że to halo i wspaniały, bohaterski czyn. Uważam, że szkoda, że w ogóle przyszło nam do głowy taki model za wspaniały, bohaterski czyn uważać, choć przecież jest to model stary jak świat.
To szkoda, że w dzisiejszej, wielkomiejskiej kulturze raczej jesteśmy uwarunkowani do tego, by myśleć o wybijaniu się na osobność, o samodzielności; by skupiać na tym, jak wszystkie porażki naszego życia mają swoje źródło w wyniesionych z domu traumach i złych nawykach, bo matka zrobiła aferę o jedynkę z fizyki. Jak do czterdziestki przeczesujemy swoją przeszłość, rozpamiętujemy mniejsze i większe krzywdy mając swoim rodzicom za złe, że byli jacy byli, przez co my jesteśmy, jacy jesteśmy.
Ba, mając za złe, że niejednokrotnie ci rodzice nie wspierali, czy nie wspierają nas w naszych ambicjach, które – według słów Jakuba Żulczyka – wiodą nas do wielkich miast i czynią z nas miejski prekariat. Że te kulturowo wpajane nam ambicje jakoś dziwnie zwykle dotyczą tego, by zostać wziętym media workerem, influenserem, scenarzystą, dziennikarzem, czy artystą a nie – do cholery – świetnego prowadzenia praktyki weterynaryjnej w pomorskiej wsi, bycia dobrym wychowawcą licealnej młodzieży w mieście Polski B, czy prowadzenia warsztatu samochodowego, którego rzetelność będzie znało pół województwa.
Jakoś społecznie, kulturowo, medialnie warto być tym prekariatem i żreć gruz w imię wybicia się w TYM światku. Dlaczego? Dlaczego jakoś społecznie, kulturowo, medialnie ambicje, by przejąć zakład szewski po ojcu okazują się niegodne uwagi a prowincja jest spoko tylko, kiedy ucieka się na nią z wielkiego miasta, by hodować kozy i wyrabiać rzemieślnicze sery w ostentacyjnym geście odrzucenia?
Może prawaki nie mylą się aż tak bardzo mówiąc o „wojnie kulturowej” – nawet jeśli ja bym ją teraz zdefiniowała inaczej i pole konfliktu zarysowała zupełnie gdzie indziej niż oni?
Na fali tych rozmyślań natrafiłam wczoraj na coś, co rozbawiło mnie do łez i co też jest ilustracją tego kulturowego trendu:
W sądzie w Londynie miała zeznawać aktywistka Stonewall – organizacji walczącej o prawa osób LGBT, choć ostatnio w zasadzie tylko T. Aktywistka miała świadczyć o tym, że Allison Bailey – prawniczka, która straciła pracę dlatego, że miała czelność pisać na twitterze, że transkobiety to biologiczni mężczyźni – została zwolniona z pracy słusznie, bo jej twity przysporzyły osobom transpłciowym niewyobrażalnych cierpień będąc źródłem ich wykluczenia, choć ciężko zgadnąć skąd i z czego, bo raczej wykluczono Allison Bailey.
W każdym razie, aktywistka zjawiła się zeznawać i doprowadziła do zawieszenia posiedzenia sądu, ponieważ zapomniała uprzedzić sąd (miejsce mocno regulowane milionem procedur), że aby zeznawać potrzebuje czuć się bezpiecznie a czuje się bezpiecznie tylko, gdy w jej bezpośrednim otoczeniu są jej matka, przyjaciel od wsparcia emocjonalnego i pies. I przyszła zeznawać z matką, przyjacielem od wsparcia emocjonalnego i psem.
Uśmiałam się do rozpuku, bo – no – nie jestem w stanie wyobrazić sobie lepszej ilustracji absurdu, do jakiego prowadzą dzisiejsze trendy kulturowego postępu. Trendy, w których złośliwy komentarz w internetowej awanturze albo tweet, z którymi się nie zgadzamy jest zrównywany z przemocą. Ze szkodą dla samego pojęcia przemocy i walki z jej przejawami. Pani redaktor była kiedyś wolontariuszką w telefonie interwencyjnym to wie. Wie, że tweet i złośliwy komentarz bolą tak samo jak lata fizycznej przemocy domowej.
Tak daleko peron mógł odjechać tylko średnioklasowemu „miejskiemu prekariatowi” wg definicji Żulczyka. I mógł tak daleko odjechać tylko dlatego, że jego aspiracje totalnie przesłaniają mu istotę rzeczy, którą – o zgrozo! – nie są oni sami i ich traumy z okresu dorastania, co samo w sobie jest według tych środowisk, he he, przemocowe.
I wiecie, co? Dam sobie rękę uciąć, że młody weterynarz, który wrócił na wieś kontynuować praktykę ojca ma tych współczesnych aktywistów głęboko w pompie i uważa ich za kosmitów. Dzięki temu, jemu się w życiu będzie wiodło. On będzie powoli, konsekwentnie budował i ulepszał swój świat. Oni zaś – żyjący wizją wielkiej, abstrakcyjnej zmiany, której nawet nie potrafią nazwać a do której ma prowadzić ich światły rząd dusz – pozostaną wiecznie sfrustrowanym niemożnością spełnienia swoich aspiracji wielkomiejskim prekariatem.
