Na początek powiedzmy sobie szczerze: jest źle. Wyniki pierwszej tury wyborów nie są powodem do radości dla nikogo, kto ma choć trochę oleju w głowie, również dla tych teoretycznie “wygranych”.
Wynik Dudy, który miał wprost nieograniczony budżet na kampanię, wsparcie mediów publicznych i stanowisko urzędującego prezydenta, które w warunkach pandemii pozwalało mu być wszędzie i robić wszystko, raczej nie wzbudzi entuzjazmu w jego sztabie wyborczym i w szeregach partii rządzącej.
Rafał Trzaskowski. Mam problem z tą kandydaturą. Na wielu poziomach. Przede wszystkim dlatego, że wszedł do wyścigu ratować notowania PO – a nie wygrać. I to mu się zresztą fantastycznie udało, ku radości PO, ale kosztem nas wszystkich. Badania sondażowe pokazywały jasno, że w drugiej turze ma marne szanse z Dudą. Nadal zresztą ma. I dlatego jest jasne, że nie chodzi tu o “odsunięcie PiS od władzy”, chodzi o ratowanie Platformie tyłka – kosztem dalszego przesuwania dyskursu politycznego w prawo i przymilania się do wyborców kandydata Ordo Iuris.
Szymon Hołownia. Jedyny, który miał autentyczną szansę na wygranie z Dudą w drugiej turze, bo byłoby to starcie mentalności “Radia Maryja” z mentalnością “Tygodnika Powszechnego”. I ta druga – pomimo wszelkich niedoskonałości kandydata, który ją reprezentował – zdecydowanie by wygrała. Wygrałaby niosąc w sobie potężny ładunek chrześcijańsko-lewicowych postulatów socjalnych: progresję podatkową, która namieszała na Wykopie i parytet płci w proponowanej przez Hołownię Kancelarii Prezydenta. To wciąż byłby religijny fundamentalizm, w którym prezydent zapytany o prawo do antykoncepcji awaryjnej stwierdziłby “porozmawiajmy”, jakby kobieta potrzebująca przyjąć lek w ciągu 72h miała na to czas, ale rozbiłby duopol POPiS, no i odsunął PiS od władzy. Ale nie odsunie. Teraz Szymon Hołownia i jego sztab zapewne zastanawiają się co dalej: wiadomo, dokąd na takim wiosennym efekcie świeżości i pierwszości dojechał Robert Biedroń. Do Brukseli, choć ta dawno go chyba u siebie nie widziała. To jednak kapitał polityczny, który ktoś będzie próbował wykorzystać i nic nie ilustruje tego lepiej niż fakt, że wokół Hołowni krąży już jak sęp założyciel faszyzującej Młodzieży Wszechpolskiej a obecnie działacz LGBT – niezatapialny Roman Giertych, amfibia polskiej polityki, ucieleśnienie wszystkiego, co z nią nie tak.
Kandydat Ordo Iuris, religijnych fundamentalistów, i Konfederacji – tego Frankensteina zszytego z najdziwniejszych indywiduów polskiego życia politycznego ostatnich dekad: Krzysztof Bosak, wprost z “Tańca z Gwiazdami”. Udało mu się na czas kampanii wsadzić pana Janusza do szafy i zamknąć drzwi, udało mu się – kosztem zapewne milionów monet wpłaconych Google’owi – poukrywać co najbardziej kontrowersyjne informacje o sobie i wydarzeniach własnej biografii. Ale jego program wyborczy mówi więcej niż potrzeba: to kopia programu wyborczego Jaira Bolsonaro, za którym zresztą stoją dokładnie ci sami religijni ekstremiści z organizacji-matki Ordo Iuris, czyli TFP. I nie, nie pociesza mnie, że na niego zagłosowało “mnóstwo przeciętnych konserwatystów”. To raczej przerażające, że temu “mnóstwu przeciętnych konserwatystów” nie przeszkadza, że ich kandydat na sm-ach chwali się wynikiem internetowego quizzu, na którym wyszło mu, że jest faszystą i stwierdza, że, no, “bez zaskoczenia”. Widać Polacy nie odrobili lekcji z lat 1939-45. Gdyby ją odrobili, to by pamiętali, że tych, co tu wtargnęli Schlezwigiem-Holsteinem wybrali do władzy właśnie tacy “przeciętni konserwatyści” jak oni a nie fanboye Stuthoff.
No i moje największe rozczarowanie: Robert Biedroń. Nie zdradzę Wam żadnej tajemnicy, jak się przyznam, że moje zaangażowanie w tę kampanię ograniczyłam do minimum. Rozumiem, skąd płynęła decyzja o tym, aby wystawić akurat jego. W przedpandemicznej rzeczywistości, to się wydawało rozsądne: pogłaskać jego ego, pojechać na jego rozpoznawalności a przede wszystkim – nie spalić nikogo więcej. Bo wówczas wydawało się możliwe, że kandydat Lewicy wejdzie do drugiej tury przy dobrze zrobionej kampanii. A pomyślcie, ilu polityków, przegrawszy drugą turę z kretesem jest nadal w polityce obecnych?
Potem jednak przyszła rzeczywistość: pandemia, która najpierw zmieniła a potem wydłużyła kampanię i sprawiła, że narcystyczny infantylizm retoryki Biedronia okazał się nie do zniesienia i nie do wytrzymania. Nawet dla wiernych wyborców Lewicy. Robert, jeśli nie odstraszył większości swojego potencjalnego elektoratu wykazując się totalną ignorancją w kwestiach transformacji energetycznej, to zrobił to skutecznie odżegnując się od podatkowej progresji. A przede wszystkim, próbował jechać na dyskursie polityki tożsamości, która siłą rzeczy nie może przemówić do wyobraźni szerszych grup. Dał się złapać w zastawioną przez prawicę pułapkę, trwoniąc kapitał emocjonalny – swój i wyborców – na wzruszające wyznania rodzinne i demonstracyjną słuszność. Zamiast odmawiać wizyty w Pałacu Prezydenckim w trakcie nagonki na mniejszości seksualne, prawdziwy lider nie bałby się pierdolnąć pięścią w stół. Pójść i wygarnąć zamiast grać wieczną rolę ofiary. To był czas, żeby przestać się bać być mniejszością seksualną. To był czas, żeby stanąć i powiedzieć: jestem z mniejszości seksualnej, ale nie jako ta mniejszość tutaj przyszedłem. Jestem tu jako reprezentant grupy szerszej, która rozumie, że to, co się dzieje jest złe. Nie tylko dla tej mniejszości, choć dla niej szczególnie i ją szczególnie należy chronić. To złe również dlatego, że odwraca uwagę od tego, jak nie radzicie sobie z pandemią, jak minister zdrowia kradnie, jak ludzie z dnia na dzień zostają bez pracy i środków do życia, jak giną plony na polach, bo susza i jak ludziom zalewa domy, bo powódź. Wśród tych, co tracą pracę, wśród tych, którym zalewa domy też są mniejszości seksualne. Tym się, gamonie, zajmijcie. A nie cudzymi majtkami.
Podsumowując, nie uważam, żeby te wybory przegrała Lewica i lewicowe postulaty. Te nawet nie były do końca przez nikogo reprezentowane. Przegrała je lewicowa polityka tożsamości. Przegrało przymilanie się do liberałów. Przegrała egotyczna słabość kandydata i jego nieznośny „fajnizm”.
Przegrała je nam post-polityka, w której na liderów i liderki wybiera się tych z największą liczbą lajków na Instagramie i Fejsie a nie ludzi, którzy faktycznie mogą coś innym zaproponować. Jeśli czegoś nas to powinno nauczyć to tego, że argument z rozpoznawalności to czołg, pod którego gąsiennice sami z chęcią się kładziemy. Bo lider nie ma pracować na siebie. Lider ma pracować na innych i jak Duda być emanacją tego, skąd się wywodzi i dokąd chce pójść a nie obrazkiem tego, jak wzruszająco mądrze mówi jego Mama.
EDIT: Tak w skrócie – albo znajdziemy własny, nowy język, aby opowiadać ludziom świat, albo Lewicy nie będzie wcale.